Harry Thűrk - wybitny pisarz ziemi prudnickiej
Harry Thűrk urodzony w 1927 r. w Zűlz (Biała/ Polska) na Górnym Śląsku. Po II Wojnie Światowej (podczas której był żołnierzem) był reporterem i fotografem (1956-1958 redaktor w Pekinie). Od 1958 r. wolny pisarz, żyjący w Weimarze (Turyngia/ Niemcy) - tutaj umiera w 2005 roku.
Harry Thűrk należy do najwybitniejszych pisarzy ziemi prudnickiej. Ogólny nakład jego 30 książek tłumaczonych w 6 językach wynosi ok. 3-5 mln egz. Twórczość Thűrka wykorzystana została w telewizji i filmie. Wyjątkowo barwne, choć z tragicznymi wątkami życie stało się podstawą terminów jego książek. Urodzony w niezamożnej rodzinie w Białej, w 1927 r. Zamieszkał w Prudniku. Wcielony podczas wojny do niemieckiego wojska w 1945 r. Wrócił do Prudnika. Trudna sytuacja niemieckiej ludności w mieście przyczyniła się do podjęcia decyzji o wyjeździe do Niemiec. Został w NRD, wierząc w sprawiedliwy ustrój socjalistycznego państwa. Znajomość fotografii pozwoliła mu na podjęcie pracy, jako fotoreporter. Wysłany do Azji Południowo-Wschodniej był świadkiem zniszczeń dokonanych przez reżim Pol Pota w Kambodży. Obserwował wojnę w Wietnamie. Przemierzył inne państwa Dalekiego Wschodu i rozwijał karierę pisarską.
Jego przyjacielem był polski poeta, prozaik i publicysta Tadeusz Borowski, który podczas jednego ze wspólnych spotkań wysłuchał opowieści Thűrka o powojennym Prudniku.
W latach 90 XX w. opublikowana została w języku niemieckim powieść Thűrka „Lato umarłych snów” (Sommer der toten Träume) opisująca losy Niemców w Prudniku, w pierwszych miesiącach po wojnie. W 1995 r. Anna Myszyńska z Białej spotkała się z pisarzem, przeprowadzając z nim wywiad, który ukazał się w „Panoramie Bialskiej”, „Schlesisches Wochenblatt” i „Tygodniku Prudnickim”.
Harry Thürk zmarł po długiej chorobie 24 listopada 2005 roku w szpitalu w Weimarze. W chwili śmierci miał 78 lat. Autor "Lata umarłych snów" został pochowany na cmentarzu w Weimarze niedaleko Książęcego Grobowca, w którym spoczywają ciała Johanna Wolfganga Goethego oraz Friedricha Schillera.
„Tygodnik Prudnicki” rozpoczął prezentację tekstów na temat Harry’ego Thűrka na początku 2001 roku . Teksty były tłumaczone przez Annę Myszyńską, natomiast za opracowanie redakcyjne odpowiadał Andrzej Dereń. Właściwą częścią cyklu była publikacja w częściach powieści „Lato umarłych snów” („Sommer der toten Träume”) opisującej tragiczne losy młodych Niemców przebywających kilka miesięcy, w powojennym – już polskim – Prudniku. Harry'ego Thűrka jako 18 – latka spotkał podobny los, jaki został przedstawiony w tej książce. Jego powieść jest odzwierciedleniem jego przeszłości. To się nie dzieje w gniewie, ale w smutku i dokładności przedstawienia strachu przed wojną i okresem wojennym, ale przede wszystkim z dużą sympatią dla bohaterów.
„Lato umarłych snów” jest ważnym dokumentem dla czasu, który charakteryzował się licznym piętnem nadziei, jak również wieloma okrucieństwami i niesprawiedliwością, które niszczą nadzieję. Na końcu jest stwierdzenie, że biegu historii nie można zmienić, ale istnieje odpowiedzialność za nie powtórzenie się tej historii.
W jego starej ojczyźnie – Polsce, ukazało się tłumaczenie jego powieści w lokalnej prasie - "Tygodniku Prudnickim". To jest wyraz zjednoczenia w teraźniejszej Europie.
Powieść spotkała się z dużym zainteresowaniem czytelników, nie tylko w Niemczech, ale również w Polsce (głównie woj. opolskie). W związku z tym autor zdecydował się na trzeci dodruk dokonany przez to samo wydawnictwo co wcześniej, a mianowicie: mdv Mitteldeutscher Verlag GmbH, Halle (Saale). w Miejsko-Gminnej Bibliotece Publicznej w Białej, w Bibliotece Polsko-Niemieckiej w Opolu, Bibliotece Polsko-Niemieckiej Caritas oraz w Prudniku. Książka jest do nabycia jedynie na terenie Niemiec. Natomiast u nas książkę można wypożyczyć:
Pod koniec 2001 roku w Muzeum Ziemi Prudnickiej zaprezentowano wystawę poświęconą Harry’emu Thűrkowi. Sam pisarz wyraził wtedy ogromną radość z powodu zaprezentowania jego pracy polskim mieszkańcom ziemi prudnickiej za pośrednictwem „TP”: Cieszę się, że moja powieść „Lato umarłych snów” jest osiągalna w moim rodzinnym mieście, dla Polaków i Niemców tam żyjących. Napisałem ją, żeby podtrzymać pamięć o przeszłości i przez to wspólnym staraniem nie dopuścić do jej powtórzenia (...). Mojemu miastu rodzinnemu, w którym spędziłem decydujące lata mojej młodości, mam do zawdzięczenia, że wyrosłem na otwartego człowieka, z życiową dewizą, by podchodzić do ludzi innej narodowości i religii zawsze z respektem i szacunkiem.
Popularyzacją twórczości Thűrka na jego rodzinnej ziemi zainteresowane były szczególnie trzy osoby. Anna Myszyńska z Białej, która jak już wspomniano, w 1995 r. rozmawiała z pisarzem, Jan Dolny z Hamburga, pochodzący z Prudnika, stale utrzymujący kontakt z Thűrkiem oraz Andrzej Dereń z Prudnika, jako dziennikarz „Tygodnika Prudnickiego” i osoba interesująca się historią prudnickiego regionu. W 2002 r. zaproponowano prezentację powieści na antenie Polskiego Radia Opole.
Wstępem do gazetowej wersji powieści był wywiad Anny Myszyńskiej przeprowadzony w Niemczech z pisarzem w 1995 roku.
WYWIAD ANNY MYSZYŃSKIEJ
”Dla niemieckiej biblioteki w moim mieście rodzinnym – Harry Thűrk”
Taka decyzja widnieje we wszystkich ośmiu książkach podarowanych przez pisarza do Białej i Prudnika. W każdej książce znajduje się krótka biografia autora, tak jak we wszystkich książkach na świecie. W swojej ostatniej książce pt.: „Sommer der toten Träume” (pol. „Lato umarłych snów”) Harry Thűrk opisał prawdziwą historię pełną napięć i grozy, historię lata 1945 roku w swoim mieście rodzinnym. Autor nie musiał wiele wymyślać, sam przecież żył w tym mieście, gdzie wszystko się zdarzyło. Powstała historyczna powieść o trzech chłopcach i jednej dziewczynie, którzy z wielkiej wojny wrócili w swoje rodzinne strony, do swojego miasta na Górnym Śląsku. Po przeczytaniu jego książek, a szczególnie tej ostatniej, która dała mi dużo do myślenia, chciałam bliżej poznać autora, który napisał wiele książek w dużych nakładach. I tak doszło w sierpniu 1995 roku do rozmowy z Harry Thűrkiem. Z wielką otwartością opowiedział na moje liczne pytania, za co jestem pisarzowi bardzo wdzięczna.
- Jak wynika z okładki pana książki urodził się pan w 1927 w Białej?
- Tak, mój ojciec pracował wtedy w cegielni braci English w Białej przy ul. Prudnickiej (Neustädter Strasse), gdzie był placowym. W pobliżu mieszkaliśmy. W okresie międzywojennym wybuchł kryzys gospodarczy, w czasie którego właściciele musieli zamknąć cegielnię. Ojciec został bez pracy, rodzina musiała więc przenieść się do taniego mieszkania socjalnego, w domu zduna pana Peschel. W 1933 roku poszedłem do pierwszej klasy szkoły podstwowej, którą prowadziła nauczycielka pani Friedrich. W domu było bardzo biednie, rodzice najmowali się do prac dorywczych. Przypominam sobie zabawy z dziećmi rodziny kominiarza Maia. Dzięki tym czasom nauczyłem się żyć w trudnych, skromnych warunkach, co w późniejszym życiu bardzo mi się przydało.
- Kiedy opuścił pan z rodziną Białą?
- W roku 1934 ojciec otrzymał pracę w Prudniku i zamieszkaliśmy tam na ulicy Kolejowej 37 (wtedy była to Hochstrasse, po pol. wysoka ulica – przyp. AD). Tam ukończyłem szkołę podstawową (Schlageterschle). Moich nauczycieli jak Neugebauer, Schmidt, Boebel, Hiller bardzo ceniłem. Byli to rozsądni ludzie, szczególnie Hiller potrafił nas zachęcić do nauki. Interesowałem się fotografią, a on pozwolił mi w wolnych chwilach pomagać w pracowni przy robieniu zdjęć, które przechowywano na potrzeby szkoły. Tam nauczyłem się podstaw fotografii, która w moim przyszłym życiu odegrała wielką rolę. Hiller przeżył wojnę i do lat 70-tych pracował jako nauczyciel w Cottbus, o czym wcześniej nie wiedziałem.
- Przed wojną, w Prudniku żyło się wam lepiej?
- Bogaci nie byliśmy, ale żyło się nam dobrze. Na swoje kieszonkowe zarabiałem sam. Latem z kolegami przebywaliśmy często w pobliskich górach, a zimą zjeżdżało się na nartach własnej roboty. Jeździliśmy również po wyślizganej ul. Kolejowej w Prudniku. Nauka szła mi łatwo, dostawałem dobra stopnie i po ósmej klasie dostałem pół stypendium do Szkoły Handlowej (dziś budynek PSP nr 2 w Prudniku przy pl. Zamkowym – przyp. AD), tam też miałem dobre stopnie, ale nauczyciele z małymi wyjątkami byli nieprzyjemni. Dyrektor Berndt, albo pan Fox wyżywali się na nas, wystarczyło mieć polski (a więc śląski) akcent albo polskich krewnych i był to już powód do tysiąca szykan. Nasz dyrektor, który posiadał jakieś stanowisko w koszarach, do szkoły przychodził ciągle w mundurze. Właśnie on miał szczególną „opiekę” nad chłopską i robotniczą młodzieżą. Również ja byłem obiektem szykan, ponieważ zasadniczo nie uznawałem żadnych różnic i nie uznaję ich do dziś. Cieszę się z tego ponieważ miałem w późniejszym życiu do czynienia z wieloma ludźmi innych narodów i szybko pojąłem, jak śmieszne jest akcentowanie jakiś różnic. Kolegowałem się z dziećmi policjanta, jak również z dziećmi Cyganów, sierotami z Anna Stift (dom dla sierot przy ul. Młyńskiej prowadzony wówczas przez siostry Elżbietanki – przyp. AD), albo z chłopcami z polskich wsi (Harry Thűrk, podobnie jak współcześni mu Niemcy stosowali określenie „polskie wioski” w stosunku do miejscowości, gdzie dominowała śląska gwara – przyp. AM i AD). Ludzie są ludźmi, a to nastawienie, które nie wszędzie jest doceniane.
- Co pan robił po Szkole Handlowej?
- Pracowałem na kolei. Miałem wszechstronne wykształcenie związane z tą pracą. Jakiś czas pracowałem przy budowie torów kolejowych na trasie Katowice – Zwardoń, okolice Żywca. 20 lat później napisałem z tych doświadczeń książkę pt. ”Dolina Siedmiu Księżyców” (Das Tal der sieben Monde”). Latem 1944 roku zostałem powołany do wojska, stacjonowałem w Holandii i spotkałem się od razu z ofensywą aliantów. Jesienią tego roku przenieśli mnie do Prus Wschodnich. Po ofensywie wojsk radzieckich, wraz z armią przeszliśmy przez Generalną Gubernię, aż w okolice Nysy Łużyckiej. Koniec wojny zastał mnie w Czechosłowacji. Nie poszedłem jednak do niewoli. Podjąłem ryzyko powrotu przez góry do domu, choć mogłem po drodze być zastrzelony. W czerwcu byłem już w Prudniku. To co tam zastałem opisałem w nieco zmienionej formie w mojej książce „Lato umarłych snów”.
- Miał pan nadzieję, że tułaczka skończyła się w Prudniku, że wszystko rozpocznie pan w domu od początku. Tak się jednak nie stało, dlaczego?
- Jak wróciłem Prudnik był martwym miastem, później stopniowo wróciło parę tysięcy Niemców, między nimi również moja matka i siostra. Mój ojciec zaginął. Przy Urzędzie Miejskim otrzymałem wraz z przyjaciółmi pracę przy budowie, odgruzowaniu, przy rozbiórce pomników. Czyściłem też toalety i kominy. Potem, gdy wszystkich Niemców przenieśli do getta na ulicy Chrobrego (Fischstrasse) i Królowej Jadwigi (Tőpferstrasse), oprócz pracy dla Polaków grzebałem dużą liczbę zmarłych towarzyszy. Nasze położenie stawało się coraz trudniejsze, jako Niemcy nie mieliśmy żadnych perspektyw na przyszłość. Polskim obywatelem nie chciałem zostać. Postanowiliśmy więc wyemigrować z Prudnika. Również matka z siostrą postanowiły wyjechać do Niemiec. Także wtedy wywożono mieszkańców Głubczyc, wśród których była moja babka. Podróż odbywała się w bydlęcych wagonach. W czasie transportu zmarła moja babka, a ponieważ przez parę dni pociąg nie zatrzymywał się, nie było możliwości pochowania nieboszczki. Dopiero w okolicy Legnicy pociąg stanął, a milicjanci wyrzucili ciało z wagonu. Moja ciotka nie miała żadnego wpływu na to, by pochować ciało. Już do końca życia nie mogła zapomnieć o tym tragicznym wydarzeniu. Ja, jako mężczyzna nie mogłem legalnie wyjechać, więc potajemnie uciekłem z Prudnika tą samą drogą, którą przyszedłem do domu. W październiku 1945 roku spotkaliśmy się wszyscy u znajomych w Weimarze i tam już zostaliśmy, ponieważ mogliśmy wreszcie żyć jak ludzie. Nie ciągnęło nas gdzie indziej, ponieważ nie mieliśmy ochoty żebrać i tułać się po świecie. W Weimarze udało mi się znaleźć pracę w agenturze informacyjnej jako reporter. Dzięki mojej znajomości fotografii zostałem wkrótce zagranicznym fotoreporterem. Bardzo szybko przyzwyczaiłem się do wyjazdów do azjatyckich krajów. Poznałem tam przyjaciół, z których wielu utraciłem na zawsze podczas wciąż toczących się tam wojen. To był mój trzeci Heimat. Korea, Wietnam, Indonezja, Laos... W Wietnamie obserwowałem wojnę francuską i amerykańską. W Kambodży widziałem wyczyny Pol Pota. W tym czasie rozwój wydarzeń politycznych (we wschodnich Niemczech – przyp. AD) odpowiadał nam. Idea socjalizmu z zasady ustrój państwa, stając się alternatywą do minionego niemieckiego porządku, co wtedy skończyło się katastrofą. Ile było w tym czasie przemilczeń, co nam obywatelom nie należało mówić dowiedzieliśmy się znacznie później. Był to system, który nie mógł długo funkcjonować, ponieważ powstał w sowieckiej kolonii, wojskowym i politycznym przedpolu stalinowskiego Związku Radzieckiego. Dlatego w latach 80-tych wycofałem się z życia politycznego i zrezygnowałem z wszelkich funkcji. Nie byłem zaskoczony, gdy sowiecki system NRD rozpadł się.
- A co z cenzurą w NRD?
- O trudnościach przy pisaniu można by dużo mówić, ale z biegiem czasu człowiek przyzwyczaił się do tego. Po prostu drażliwych spraw nie poruszało się. Nie ma jednak co dramatyzować. Wszędzie są takie sytuacje, ale zawsze w innej formie. Dla mnie największą przeszkodą było Ministerstwo Spraw Zagranicznych, które bardzo często hamowało mnie przy pisaniu o wschodnio-azjatyckich krajach. Niektóre książki ukazywały się z dużym opóźnieniem. Niektóre powieści mogłem wydać dopiero pod koniec istnienia NRD. Pracowałem też dla filmu i telewizji. Razem z węgierskim reżyserem zrobiliśmy dwa filmy. Dla telewizji zrobiłem skrypty o tematyce szpiegowskiej. Widzowie uwielbiali je. Cenzura zmieniła się po zjednoczeniu Niemiec. Otworzyły się nowe perspektywy, ale kryzys socjalny na wschodzie zahamował sprzedaż książek. Ludzie po prostu nie mieli pieniędzy. Jako autor mam teraz o wiele większy dostęp do źródeł informacji, niż to było wcześniej. Można podróżować gdzie się chce, oczywiście jeśli ma się znów pieniądze.
- Kiedy rozpoczął pan pisanie książek?
- Pierwszą książkę napisałem w 1950 roku. Oprócz mojej pracy jako fotoreporter pisałem opowiadania, uczęszczałem na odczyty i uzupełniałem moje wykształcenie. Pracowałem też w „Cyrku Młodych Autorów”, tak zdobyłem wiedzę i udoskonalenie w opowiadaniach. W ciągu 40-tu lat napisałem 30 książek, przeważnie powieści, które rozgrywają się w dużej mierze w Azji Wschodniej. Kilka z nich jest wojskowo – historycznym dokumentem o II wojnie światowej w Azji Południowej. Razem z tłumaczeniami na 6 języków ogólny nakład moich książek waha się od 3 do 5 mln egzemplarzy. Otrzymałem nagrody literackie, dla odprężenia pisałem książki kryminalne. Staram się pisać zrozumiale, są też ludzie, którzy moich książek nie lubią, ale wszystko to zależy od tego zawodu, który od 50-tych lat wykonuję, jako mój zawód główny.
- Ile czasu zajmuje panu napisanie książki?
- Różnie. Książkę „Lato umarłych snów” zapisałem w ciągu półtora roku. Wiele z tej powieści było już dawno w mojej głowie, ale w NRD nie można było o tym pisać. Po zjednoczeniu Niemiec zaraz się do tego zabrałem.
- Podczas czytania pana książki „Lato umarłych snów” do dziś podziwiam pana, że potrafił pan uczciwie i obiektywnie napisać o zwycięzcach i zwyciężonych, o tych strasznych przeżyciach, które były pana udziałem tego lata 1945 roku i w końcu o utracie swoich rodzinnych stron.
- Napisałem tylko prawdę, a prawda powinna być wypowiedziana, czy będzie o Śląsku 1945 roku czy o Oświęcimiu. Utrata rodzinnych stron bardzo głęboko mnie dotknęła tak jak i innych, ale przecież nie od Polski wyszło przesunięcie granic w 1945 roku, co jest historycznie udowodnione. Dlatego też potrafiłem w ten sposób pisać, że jestem człowiekiem bez uprzedzeń do innych narodów. Nie ma pojęcia „Ci Polacy”, każdy Polak jest inny i myśli inaczej tak jak i my. Wiem to od mojej wczesnej młodości, dlatego mimo utraty moich rodzinnych stron zawsze miałem przyjacielskie stosunki z Polakami, z którymi się spotykałem. Jeden z pierwszych, z którymi się spotykałem w Weimarze był Tadeusz Borowski, zdaje się dość zapomniany liryk lat powojennych, były więzień obozu w Oświęcimiu, który w tym czasie pełnił funkcje dyplomatyczne w Berlinie. Jeszcze przed utworzeniem NRD przyjeżdżał do Weimaru, z powodu Goethego robiliśmy nawet razem różne przedstawienia, żeby w ten sposób stworzyć nowe, dobre stosunki z Polakami. Później w Azji spotykałem się często z warszawską korespondentką Moniką Waryńską. Była to wielka polska patriotka, za sobą miała również obóz w Oświęcimiu. Spotykaliśmy się jak dwoje rozsądnych ludzi i jeden dla drugiego był wyrozumiały. Z polską docentką Marią Juraszek, która pracowała na uniwersytecie w Pekinie łączyła mnie wielka przyjaźń, aż do jej śmierci zawsze otwarcie mówiliśmy o naszych poglądach i respektowaliśmy się nawzajem.
- Co sądzi pan o obecnych czasach, o wspólnej Europie?
- Moim zdaniem, od obecnych granic między Polską a Niemcami nie ma odwrotu. Przecież nie można wymagać od polskich obywateli, którzy np. urodzili się w Białej lub Prudniku i tam wyrośli, żeby teraz musieli te miasta opuścić, byłoby to barbarzyństwo, a z barbarzyństwem ma być już koniec. Na wschodzie Niemiec taki fenomen występuje obecnie, przyjeżdżają Niemcy z zachodu do swoich dawnych posiadłości i wypędzają z nich ludzi, którzy tam urodzili się i wychowali. Uważam to za odrażające i w ten sposób umacniam się w przekonaniu, że to co się dzieje z Niemcami nie może mieć miejsca w stosunku do innych narodów. Jestem za tym, by po włączeniu Polski do wspólnej Europy, granice powoli zanikały a wraz z nimi nieufność między Polakami i Niemcami, tak żeby można się spotkać w Polsce i Niemczech, jak to jest w zwyczaju między ludźmi, bez wyliczania sobie nawzajem wydarzeń z przeszłości. Życie jest za krótkie na różnego rodzaju fanatyzm.
- Wiem, że raz odwiedził pan swoje rodzinne strony. Kiedy to było i jakie były pana wtedy odczucia?
- Tak, było to w 1968 roku, kiedy odwiedziłem Białą i Prudnik wraz z moją żoną. Chciałem jej pokazać skąd pochodzę. Moje odczucia, jakie wtedy miałem są trudne do opisania. Było w tym trochę smutku, że niektóre „piękna” z dzieciństwa już nie istniały. Fanatyzm istniał nawet na cmentarzach, gdzie usunięto nazwisko moich przodków, którzy nigdy żadnemu Polakowi nie zrobili krzywdy.
- Czy chciałby pan jeszcze odwiedzić swoje rodzinne strony, Białą i Prudnik?
- Nawet bardzo, ale moje kiepskie zdrowie nie pozwala mi na dalsze podróże. Mam jednak nadzieję, że na doroczne spotkanie byłych prudniczan w Northeim w 1996 roku jeszcze trochę ze mnie zostanie i na Zielone Święta będę mógł tam pojechać i spotkać się również z panią.
Rozmowa przeprowadzona w sierpniu 1995r.,
przetłumaczona w 1995r. i poprowadzona
w 2000r. przez Annę Myszyńską
LIST HARRY'EGO THŰRKA DO PRZYJACIÓŁ Z BIAŁEJ:
Drodzy młodzi przyjaciele!
Jako urodzony w 1927 roku w Białej (Zülz) i od 1945 roku żyjący w Weimarze Niemiec, pozwalam sobie pozdrowić Was w mieście, które tak, jak sąsiadujący z nim Prudnik (Neustadt), gdzie mieszkałem od 1934 roku, na zawsze pozostało moją ojczyzną, tak jak i dla Was, tu urodzonego pokolenia młodych Polaków, również jest ojczyzną.
Przybyliście tu w szczególnej misji, która zasługuje nie tylko na wielkie uznanie, ale daje nam starszym poczucie radości na przyszłość. Pamięć i szacunek dla zmarłych wyrażająca się troską o ich miejsce pochówku jest cnotą, która świadczy o charakterze człowieka. Jeżeli chodzi o groby żydowskie, sprawa nabiera szczególnego znaczenia.
Na mocy postanowień alianckich zwycięzców po drugiej wojnie światowej, ta część dawnych Niemiec przypadła Polsce. Ja należę do tych Niemców, którzy musieli opuścić swoje rodzinne strony. Dane mi było tu „wrócić" w szczególny sposób dzięki mojej książce „Lato umarłych snów" ( „Sommer der toten Träume"). Opisuję w niej losy ludzi z Prudnika w 1945 roku, losy, które osobiście z nimi dzieliłem.
Do symboli nowych stosunków między naszymi narodami należy fakt, że kolejne pokolenie młodych Polaków interesuje się dzisiaj tym, co się tu w tamtym czasie działo i dołącza to do swojego obrazu historii.
Już nasi przodkowie byli przyzwyczajeni do tego, że wśród nich zawsze żyli Żydzi. Prości i przyzwoici ludzie mówili, że to zgodne z wolą Bożą. Ja sam miałem w swojej klasie żydowskich kolegów. Tylko jeden z nich przeżył okropności, do których doprowadził antysemityzm tu i w sąsiednich krajach. Spotkaliśmy się latem 1945 roku w Prudniku. On, jako były więzień Oświęcimia a następnie Buchenwaldu, ja jako żołnierz, który musiał iść na wojnę rozpętaną przez Hitlera. Staliśmy, jak sobie przypominam, na wielbłądzim moście nad rzeką Prudnik, na drodze, którą szliśmy przez lata każdego dnia do szkoły.
Rozmyślaliśmy o swoich losach i stało się dla nas jasne, że my jak wielu z naszego pokolenia nie dostrzegliśmy w porę nadchodzącego śmiertelnego zagrożenia. Zamiast je zwalczać, to my - politycznie naiwni młodziankowie - kpiliśmy sobie z rówieśników faszystów, chcąc się w ten sposób od nich odróżniać. Uważaliśmy, że to co się wokół nas dzieje, jest głupie i śmieszne, a naszą ambicją było przechytrzenie i wodzenie za nos nowej rzeczywistości.
Gdy na drzwiach piekarń ukazały się napisy Żydom i Polakom ciasta nie sprzedajemy przynosiliśmy kolegom ciasto z domu. Gdy na drzwiach krytego basenu zawisło ogłoszenie Żydom i Polakom wstęp wzbroniony kąpaliśmy się z dotkniętymi zakazem kolegami z klasy w rzece. Ale nagle było już za późno. Odchodziły pierwsze transporty do Oświęcimia. Nieszczęście nas dopadło, osiągnęło swój ostatni straszny wymiar.
Krótko po zjednoczeniu Niemiec widziałem się ze swoim żydowskim kolegą szkolnym po raz ostatni. Dwóch „starszych panów". On były więzień Buchenwaldu, wtedy już nieuleczalnie chory, chciał jeszcze raz zobaczyć miejsce swoich cierpień. Spotkaliśmy się w Weimarze, gdzie mieszkam. Dwóch Niemców, którzy doświadczyli i wycierpieli, jak despotyczna władza przydzieliła nas do kategorii. Jego do „złej", mnie do „dobrej". Wtedy oboje żywiliśmy nadzieję, że dorastająca młodzież do tego już nigdy nie dopuści. Życie nas nauczyło, że antysemityzm i nacjonalizm nie jest wrodzony lecz wpojony. Ufaliśmy bardzo, że to się nie powtórzy...
Drodzy młodzi przyjaciele. Wasza praca w moim rodzinnym mieście Białej ogromnie mnie w tej ufności wzmacnia. Widzę w niej przyszłość, którą bym chętnie żył jako teraźniejszością w danym mi wtedy czasie. Dlatego myślami jestem z Wami.
W tym duchu pozdrawiam Was serdecznie i życzę Wam wszystkiego co najlepsze.
Weimar - Sierpień 2002 r. Harry Thürk
Tłumaczenie:
Anna Myszyńska & Janusz Stolarczyk
Źródło:
„Ziemia Prudnicka rocznik 2003 – W kulturze europejskiej”, Spółka wydawnicza Aneks, Prudnik 2003
https://pl.wikipedia.org/wiki/Harry_Th%C3%BCrk